Dialog z Magister od Spraw Życia
Marek Arens oparł się o pęknięte krzesełko. Przed nim rozciągały się Grudziądzkie murawy i rzesze dziewcząt, które boso truchtały w jedną, a potem w drugą stronę, pozostawiając za sobą odciśnięte w mokrej trawie ślady. Młody mężczyzna rozejrzał się – większość uczennic ćwiczyła w roztańczeniu. Tylko jedna z nich klapnęła na szorstkiej, pomarańczowej nawierzchni.
REKLAMA
W oddali zarysowała się jaśniejąca w słońcu Sylwetka. Dłuższe przypatrywanie się uzmysławia czytelnikowi: to Kobieta. Ktoś sumiennie i z wielką dbałością wyciął ją z tła literackiego – Arens wiedział, że zbliżająca się Postać odegra za chwilę ważną rolę i pociągnie za odpowiednie sznurki. Prężny krok, pełen uśmiech i błysk w oku. Oto Pani Magister, której zadaniem jest naprawić Przyszłość. Marek, pod wpływem adrenaliny, zagryzł dolną wargę.
– Nie ćwiczysz? – Siedząca ujrzała przed sobą długi cień. Podniosła głowę.
– Ano. Mam zwolnienie. – Pani Magister wyprężyła usta buńczucznie.
Zapytała:
– Nie chcesz nawet spróbować?
– Boję się skutków.
Wuefistka zerknęła w stronę roześmianych nastolatek. Buzowała w nich energia Bachantek. Niektóre z nich przewracały się, inne zaś ścigały. Nastąpiło ogólne rozluźnienie.
– Tu nawet nie o sport chodzi. Powinnaś do nich iść. Zaraz się rozejdziecie.
Niećwicząca uniosła brew. Nie planowała wstawać, lecz nie po to, by Panią Magister zlekceważyć. Wypoetyzowała sobie raczej, że siedząc w miejscu ukorzy się przed Sytuacją. Czasem myśli ściągają człowieka i z jakiegoś powodu nie odpuszczają.
– Kiedy latanie po trawie nie ma najmniejszego sensu. Ta cała szopka również. Nie ma mnie tu, proszę pani.
– Mhm. A gdzie jesteś?
– W kra-ko-wie.
Między tymi dwiema zapadła cisza. Gumowe uszy Arensa wariowały i obracały się jak satelity w pogoni za sygnałem. Trzy sylaby, a tyle wrażeń...
Pani Magister nie poddawała się:
– Uśmierciłaś się za życia.
Wyobraźcie sobie, proszę, minę tej maturzystki. Jej twarz wykręciła się we wszystkie możliwe strony. Myśleliśmy z Arensem, że nas poskłada.
– Nie rozumiem pańskiej myśli. Ja po prostu nie interesuję się już ceregielami. Dorosłam. Układam własne sprawy. Po swojemu.
– Ale wiesz co… Jeśli mogłabym doradzić ci cokolwiek. Nie warto aż tam… to znaczy… Albo inaczej. Byliśmy kiedyś na wycieczce szkolnej w kra-ko-wie. Drogo tam. Pączki są drogie. Ludzi za dużo i powiem nawet więcej… oni też są drodzy, nieodgadnieni.
Dziewczynę bardzo ta kwestia przejęła. Pociągnęła wątek:
– W jakim sensie „drodzy”?
Klepnęłam Marka w udo, bo tego było już zdecydowanie za wiele. Poczułam się dotknięta i jestem niemal pewna, że on także. Podniósł się z miejsca i wyrósł przy mnie jak ten drąg, by w razie konieczności obronić nasz Kraków.
– To duże miasto i wszystko pędzi. Ludziom inaczej układa się tam dzień. Słońce nie przebija się przez kłęby spalin, a w nocy nie widać gwiazd. Nie chcesz takiego życia. Najpewniej wyda ci się to niedorzeczne, ale wolałabyś pobiegać teraz z koleżankami. Pospacerować chociaż.
– Kiedy mi się szczerze nie chce, proszę pani. I ja nawet nie lubię pączków, więc wszystko mi jedno.
– Poczekaj. Daj sobie czas. Odmieni ci się. – W tym miejscu kwestia Wuefistki odnalazła swój finał. Na odchodne puściła oczko i stopniowo rozmywała się z tłem. Nim jednak zniknęła w oślepiającej poświecie, uczennica drgnęła i prędko podniosła się z ziemi. Tym samym miała rozwiązać się zagadka naszej opowieści.
– Proszę pani! A jeśli pójdę do nich?
– Przekonaj się.
Bachantki przepychały się między sobą w najlepsze. Jedna z nich, Agnieszka, chwyciła nowo przybyłą za rękę i pociągnęła ku sobie. Rzekła wesoło:
– A już myślałam, że nigdy mnie nie odnajdziesz! Bawmy się! – Dziewczyny splotły silniej swoje dłonie, tworząc nierozerwalny węzeł. Kropelki rosy bryzgały, wieńcząc ich nagie stopy.
Marek Arens wytrzeszczył oczy w niezrozumieniu. Uderzył mnie niekontrolowanie w bok.
– Ała, czy ty jesteś normalny?!
– Jowita, ona cię zdradziła! Dlaczego nie reagujesz?
– Z tego i tak nie byłoby przyjaźni. Sam rozumiesz.
Kurtyna zapadła, słońce zaszło, a Magister od Spraw Życia klasnęła radośnie, ogłaszając Grudziądzkie zwycięstwo.
Autorka: Zuzanna Menard
– Nie ćwiczysz? – Siedząca ujrzała przed sobą długi cień. Podniosła głowę.
– Ano. Mam zwolnienie. – Pani Magister wyprężyła usta buńczucznie.
Zapytała:
– Nie chcesz nawet spróbować?
– Boję się skutków.
Wuefistka zerknęła w stronę roześmianych nastolatek. Buzowała w nich energia Bachantek. Niektóre z nich przewracały się, inne zaś ścigały. Nastąpiło ogólne rozluźnienie.
– Tu nawet nie o sport chodzi. Powinnaś do nich iść. Zaraz się rozejdziecie.
Niećwicząca uniosła brew. Nie planowała wstawać, lecz nie po to, by Panią Magister zlekceważyć. Wypoetyzowała sobie raczej, że siedząc w miejscu ukorzy się przed Sytuacją. Czasem myśli ściągają człowieka i z jakiegoś powodu nie odpuszczają.
– Kiedy latanie po trawie nie ma najmniejszego sensu. Ta cała szopka również. Nie ma mnie tu, proszę pani.
– Mhm. A gdzie jesteś?
– W kra-ko-wie.
Między tymi dwiema zapadła cisza. Gumowe uszy Arensa wariowały i obracały się jak satelity w pogoni za sygnałem. Trzy sylaby, a tyle wrażeń...
Pani Magister nie poddawała się:
– Uśmierciłaś się za życia.
Wyobraźcie sobie, proszę, minę tej maturzystki. Jej twarz wykręciła się we wszystkie możliwe strony. Myśleliśmy z Arensem, że nas poskłada.
– Nie rozumiem pańskiej myśli. Ja po prostu nie interesuję się już ceregielami. Dorosłam. Układam własne sprawy. Po swojemu.
– Ale wiesz co… Jeśli mogłabym doradzić ci cokolwiek. Nie warto aż tam… to znaczy… Albo inaczej. Byliśmy kiedyś na wycieczce szkolnej w kra-ko-wie. Drogo tam. Pączki są drogie. Ludzi za dużo i powiem nawet więcej… oni też są drodzy, nieodgadnieni.
Dziewczynę bardzo ta kwestia przejęła. Pociągnęła wątek:
– W jakim sensie „drodzy”?
Klepnęłam Marka w udo, bo tego było już zdecydowanie za wiele. Poczułam się dotknięta i jestem niemal pewna, że on także. Podniósł się z miejsca i wyrósł przy mnie jak ten drąg, by w razie konieczności obronić nasz Kraków.
– To duże miasto i wszystko pędzi. Ludziom inaczej układa się tam dzień. Słońce nie przebija się przez kłęby spalin, a w nocy nie widać gwiazd. Nie chcesz takiego życia. Najpewniej wyda ci się to niedorzeczne, ale wolałabyś pobiegać teraz z koleżankami. Pospacerować chociaż.
– Kiedy mi się szczerze nie chce, proszę pani. I ja nawet nie lubię pączków, więc wszystko mi jedno.
– Poczekaj. Daj sobie czas. Odmieni ci się. – W tym miejscu kwestia Wuefistki odnalazła swój finał. Na odchodne puściła oczko i stopniowo rozmywała się z tłem. Nim jednak zniknęła w oślepiającej poświecie, uczennica drgnęła i prędko podniosła się z ziemi. Tym samym miała rozwiązać się zagadka naszej opowieści.
– Proszę pani! A jeśli pójdę do nich?
– Przekonaj się.
Bachantki przepychały się między sobą w najlepsze. Jedna z nich, Agnieszka, chwyciła nowo przybyłą za rękę i pociągnęła ku sobie. Rzekła wesoło:
– A już myślałam, że nigdy mnie nie odnajdziesz! Bawmy się! – Dziewczyny splotły silniej swoje dłonie, tworząc nierozerwalny węzeł. Kropelki rosy bryzgały, wieńcząc ich nagie stopy.
Marek Arens wytrzeszczył oczy w niezrozumieniu. Uderzył mnie niekontrolowanie w bok.
– Ała, czy ty jesteś normalny?!
– Jowita, ona cię zdradziła! Dlaczego nie reagujesz?
– Z tego i tak nie byłoby przyjaźni. Sam rozumiesz.
Kurtyna zapadła, słońce zaszło, a Magister od Spraw Życia klasnęła radośnie, ogłaszając Grudziądzkie zwycięstwo.
Autorka: Zuzanna Menard
PRZECZYTAJ JESZCZE