Idę pod prąd
PAP Life: Przyznam, że zaskoczył mnie film „Idź pod prąd” o zespole punk rockowym KSU. Słyszałam o nim, ale nie wiedziałam, że ma taką niesamowitą historię.
Ignacy Liss: Też jestem w tej samej grupie ludzi, dla której to było nieoczywiste. Nigdy nie interesowałem się punk rockiem. Uważałem, że ta muzyka jest zbyt prosta, mało atrakcyjna. Po raz pierwszy wybrałem się na koncert KSU, kiedy wygrałem casting. Ale w wielu kręgach muzycznych KSU dużo znaczy. Ludzie mają naprawdę wielki szacunek do tego zespołu, bo on tak naprawdę zrewolucjonizował polską scenę muzyczną. To, co wydarzyło się w latach 80. w Ustrzykach Dolnych, było ewenementem. Kazik Staszewski z Kultu jeździł do Ustrzyk Dolnych, żeby posłuchać chłopaków, jak grają.
PAP Life: W „Idź pod prąd” grasz główną rolę, wcielając się w Eugeniusza „Siczkę” Olejarczyka - lidera, wokalistę i gitarzystę KSU. Czy „Siczka” udzielał ci rad, jak kreować jego postać?
I.L.: Z pewnością rola „Siczki” była jednym z trudniejszych zadań w mojej karierze. Pierwszy raz grałem prawdziwą postać, którą nawet nie można nazwać historyczną. Bo „Siczka” żyje, koncertuje, więc ta historia cały czas się tworzy. To naprawdę było dla mnie wyzwanie. Zwłaszcza, że „Siczka”, co prawda, okazał się bardzo serdecznym człowiekiem, ale nie jest zbyt wylewny. Na początku byłem tym trochę zestresowany, bo wyobrażałem sobie, że przyjadę do niego, on będzie mi godzinami opowiadał o swoim życiu. Kiedy zrozumiałem, że tak się nie stanie, musiałem znaleźć sposób, jak „ugryźć” jego osobowość. Chciałam zrozumieć, jak to jest, że człowiek, który na co dzień tak mało mówi, jest cichy, skromny, spokojny, równocześnie na scenie jest bardzo przebojowy, uwielbia występować. Trochę pomógł mi to zrozumieć reżyser, Wiesław Paluch, który bardzo dobrze poznał „Siczkę”. Ten film powstawał bardzo długo, chyba przez 15 lat zbierano na niego fundusze. Na planie często używaliśmy takiego określenia: czy to było „siczkowate”? Ta „siczkowatość” była czymś, co nas cały czas prowadziło przez film.
PAP Life: W filmie grasz na gitarze, śpiewasz. To było dla ciebie duże wyzwanie?
I.L.: Kiedy wiedziałem już, że mam rolę „Siczki”, dostałem rok, żeby nauczyć się grać na gitarze i poznać wszystkie piosenki KSU. Z muzyką generalnie nie mam większego problemu, ukończyłem szkołę muzyczną, gram na pianinie, klarnecie, perkusji, ale zawsze stroniłem od gitary. W końcu musiałem się przełamać. Wszystkie sceny koncertów, które widzimy w filmie, zostały nagrane na żywo. Nie będę czarował - chodziło też o pieniądze. Wiesław (reżyser – red.) zapytał mnie i pozostałych chłopaków, którzy grali członków KSU, czy możemy nauczyć się grać na żywo na instrumentach, bo nie wiadomo, czy będzie kasa, żeby w postprodukcji nagrać instrumenty. Potraktowałem to jak superzadanie. Razem z Bartkiem Deklewą, Szymonem Kuklą, Filipem Łannikiem, Igorem Paszczykiem i Maćkiem Piotrowskim spotykaliśmy się nawet po próbach do filmu i ćwiczyliśmy utwory KSU. Może nie osiągnęliśmy jakiejś świetnej techniki - wiadomo, że nie jesteśmy profesjonalnymi muzykami - ale na pewno zaowocowało to bardzo dobrą energią. I to była najlepsza praca nad rolą. Bo jak inaczej zrozumieć bandę chłopaków, którzy siedzieli w garażu i tworzyli muzykę, niż też nie zamknąć się w garażu, razem pograć, nawet pokłócić się, potem pójść na piwo.
Zacząłem wczytywać się w teksty, które śpiewał „Siczka”, poczułem, jak się gra te piosenki. Na początku to było dla mnie trochę abstrakcyjne. Dopiero, kiedy poznałem kontekst i zrozumiałem, że bycie punkrockowcem to jest cały styl życia, styl bycia, system jakiś ideałów, to wywróciło mi wszystko do góry nogami i połapałem się, dlaczego „Siczka” taki jest.
PAP Life: „Siczka” przychodził na plan filmowy?
I.L.: Przychodził, ale „Siczka”, jak to „Siczka”, stał z boku. Bardziej to my do niego podchodziliśmy, pytaliśmy się o coś. „Siczka” nie chciał wdawać się w jakieś rozważania. Dam przykład. Na początku filmu jest wątek Kasi - jego pierwszej dziewczyny, która zginęła śmiercią tragiczną. To wydarzyło się naprawdę. Próbowałem go o to podpytać, ale „Siczka” bardzo szybko odpowiedział: „No tak, to było trudne. Ale zobacz - mam taką kolekcję wideo koncertów w 4K, to mogę ci pokazać”. Czyli kompletnie zmienił temat. On kocha gadać o muzyce, filmach, sztuce. Może opowiadać o tym, że był jakiś koncert i ile przyszło na niego osób. Natomiast, jeśli chodzi o sprawy osobiste, padają szybkie odpowiedzi: „Tak, nie żałuję”; „Było ciężko”; „Tutaj nie było dobrze”.
PAP Life: W filmie widzimy, że jego życie osobiste było bardzo burzliwe.
I.L.: Kiedyś ktoś mnie poprosił, żebym krótko określił „Siczkę”. I powiedziałem, że dla mnie był introwertycznym playboyem. Faktycznie miał wiele przygód z kobietami.
PAP Life: Taki swobodny styl życia w latach 70., 80. był szokujący dla tzw. przeciętnych ludzi. Mam wrażenie, że tytuł filmu „Idź pod prąd” odnosi się nie tylko do muzyki, ale też obyczajowości. Przewrotnie, dziś ty żyjesz pod prąd. Masz 26 lat i niedawno się ożeniłeś. To nie jest typowe dla twojego pokolenia, zwłaszcza w artystycznym środowisku.
I.L.: To prawda, nie jest to typowa sprawa i długo o tym myślałem. Ale po prostu mam bardzo duże szczęścia, bo poznałem Marię, z którą chcę być do końca życia i dlatego zdecydowałem się wziąć ślub. Dla mnie jest to też sprawa etyczna, bo jestem osobą wierzącą, chodzę do kościoła. To też jest bardzo pod prąd w dzisiejszych czasach. Dla mnie najważniejsza rzecz w życiu to zostać zbawionym, a sakrament małżeństwa na pewno mi w tym pomoże.
PAP Life: Tak zostałeś wychowany?
I.L.: Moja rodzina jest wierząca, ale myślę, że na pewnym etapie to nie jest kwestia już tylko wychowania. Jako bardzo młody człowiek zacząłem zarabiać ponadprzeciętne pieniądze, zderzyłem się ze światem trochę quasicelebryctwa, w którym jest dużo pokus. To jest moja decyzja, w co chcę w życiu inwestować i jak chcę żyć. Młodość jest super i wiadomo, że ma się takie poczucie, że można wszystko. Ale chyba chodzi też o to, żeby coś po sobie zostawić, a nie tylko brać w kółko. Jednak przede wszystkim spotkałem odpowiednią osobę, którą kocham ponad życie.
PAP Life: Wiara pomaga ci funkcjonować w show biznesie, dokonywać właściwych wyborów?
I.L.: Wiara i kościół to są takie miejsca, takie wartości, do których zawsze mogę wrócić, kiedy się pogubię, pobłądzę. Ale myślę, że ja też pomagam kościołowi normalizować wyobrażenie o tej instytucji. Bo to nie jest tak, że ludzie wierzący są jakimiś dziwolągami, którzy boją się życia. OK, chodzę do kościoła, wierzę w Boga, ale chętnie pójdę na imprezę i chętnie zrobię film, który opowiada o tym, jakie są wady osób wierzących. Zagram rolę, która pokazuje, że są też źli księża, czy że jest inna miłość niż heteroseksualna. Myślę, że to jest ważne, żeby po prostu stawać w prawdzie w takich sytuacjach i w ten sposób walczyć o to, żeby ten kościół był coraz lepszy.
PAP Life: Czy role, które grasz, pomagają ci zrozumieć innych ludzi, ich perspektywę?
I.L.: Na pewno studiowanie człowieka jest czymś bardzo rozwijającym. My aktorzy - przyznam, że cały czas nie mogę się przyzwyczaić, żeby tak o sobie mówić - oddajemy naszym bohaterom część siebie. Ale robimy to w jakimś celu, na przykład, żeby uwrażliwiać na jakieś problemy, zachowania. Film „Idź pod prąd” to jest duża czerwona flaga dla każdego, kto sobie myśli: „Dobra, idę zdobywać świat. Alkohol, narkotyki i punk rock. No piękna historia!”. Przesłanie jest takie: „Uważaj, każdy wybór ma konsekwencje i czasem nie ma powrotów”. Myślę, że dlatego ludzie oglądają trudne filmy, bo na ekranie ktoś coś przeżył za nich. Może poczują, zrozumieją, że czegoś nie warto robić. Oczywiście jako aktor mam narzędzia, żeby nie przeżywać naprawdę, tylko grać, ale widzę, że każda rola zostawia ślad, niesie za sobą jakieś koszty, z którymi człowiek musi sobie radzić. Myślę, że dlatego ten ślub wziąłem szybciej niż później, bo to jest niesamowicie ważne, żeby mieć przy sobie kogoś, kto po roli pomoże ci zejść na ziemię i wrócić do siebie.
PAP Life: Kiedy odkryłeś, że chcesz być aktorem?
I.L.: Myślę, że naprawdę jestem szczęściarzem, bo czasem ludzie szukają całe życie, co chcą robić, a ja bardzo wcześnie to zrozumiałem. Na początku ważniejsza była muzyka, ale dość szybko szala przeważyła w stronę aktorstwa. Miałem chyba 13 czy 14 lat, gdy zacząłem chodzić po różnych kółkach teatralnych. Potem dostałem propozycję w Teatrze Muzycznym Junior w Gdyni, gdzie zrobiłem wiele spektakli. Później trafiłem do Centrum Filmowego w Gdyni i tam po raz pierwszy stanąłem przed kamerą w etiudzie filmowej Gabrysi Łazarkiewicz, która potem współtworzyła scenariusz do filmu „Zielona granica”. Tak naprawdę to było naturalne, że będę zdawał do szkoły teatralnej. Po pierwszym roku zrobiłem swój pierwszy Teatr Telewizji, potem miałem jeden dzień zdjęciowy w „Wojennych dziewczynach”, później cztery dni w filmie „Zieja” o księdzu Zieji i posypały się kolejne propozycje.
PAP Life: Grasz w filmach, serialach, a do tego jesteś na etacie w stołecznym Teatrze Polskim. To też jest trochę pod prąd, bo dzisiaj wielu aktorów rezygnuje z teatru i skupia się na pracy w filmie. Ty masz inny pomysł na swoją karierę?
I.L.: Często jestem na siebie wściekły, że jestem w tym teatrze. Nie dlatego, że nie lubię w nim być, tylko, że to są prawdziwe zobowiązania. Aktorstwo etatowe jest czymś innym niż aktorstwo jako wolny strzelec, kiedy możesz sobie wybierać, odrzucać. Ale są też wielkie plusy takiego etatu. Uczę się pracy zespołowej, mam styczność z wybitnymi tekstami. Nie wiem, gdzie indziej mógłbym zagrać Szekspira. Teraz na przykład codziennie mam próby do „Henryka IV”, wchodzę na dużą scenę i lecą monologi. To jest sytuacja wręcz luksusowa w dzisiejszych czasach, tylko wymagająca poświęceń. Bo za te próby przez miesiąc zarobisz tyle, co za jeden dzień zdjęciowy, więc to są jakieś wybory. A poza tym, to nie jest tak, że na etacie grasz główne role. Czasem jesteś tłem i tylko patrzysz na kolegów, bo potrzeba jakiegoś żołnierza numer dwa. Wyjdziesz na scenę, podasz mu dzidę i to jest cała twoja rola. Ale to też uczy ogromnej pokory. Po to także poszedłem do teatru, żeby trochę sobie porzucać kłody pod nogi, nie osiąść na laurach i czekać na nie wiadomo jakie role, tylko codziennie trenować warsztat. Mam świadomości, że jestem w grupie tych młodych aktorów, którzy mogliby pracować w różnych produkcjach właściwie bez przerwy. Oczywiście nie wszystkie byłyby genialne, ale na pewno dałbym radę się z tego utrzymać. Tylko nie o to mi chodzi. Póki mam satysfakcję z pracy w teatrze, to myślę, że jest to dobry przystanek. Muszę też pokreślić, że jestem bardzo dobrze traktowany przez dyrektora Teatru, Andrzeja Seweryna, który sam jest aktorem filmowym i rozumie potrzebę grania w filmach. Jeśli to nie koliduje z próbami, spektaklami, to zawsze mnie puszcza na zdjęcia.
PAP Life: Dość często w twoim kontekście pojawia się postać twojego wujka, Zbigniewa Zamachowskiego, który był także twoim profesorem w Akademii Teatralnej. Czy dziś starzy mistrzowie są potrzebni młodym aktorom?
I.L.: Nie mógłbym powiedzieć, że mistrzowie nie są potrzebni. Na pewno dla mnie takim mentorem w profesjonalnej karierze aktorskiej jest Andrzej Seweryn, bo to on zaangażował mnie do pierwszego spektaklu w Teatrze Polonia i to był mój debiut teatralny w Warszawie. Potem robiliśmy jakieś wspólne filmy, programy, no i skończyło się na tym, że zaprosił mnie na etat do Teatru Polskiego. Uważam, że on jest jednym z największych polskich aktorów. I pomimo tego, że czasy się zmieniają i aktorstwo też się zmienia, to niesamowita jest jego gotowość do dialogu i pokora, którą ma w sobie. To jest człowiek, który mnie inspiruje i też w jakimś sensie nade mną czuwa. Bardzo dużo wie o aktorstwie i kiedy przychodzę do niego porozmawiać - na różne tematy, nie tylko zawodowe - to zawsze jest otwarty, żeby dać mi radę.
Z wujkiem jest trochę inaczej. Na pewno, kiedy byłem dzieckiem, ten świat, w którym on żył, to, co robił, bardzo mnie fascynowało i było dla mnie inspiracją, żeby iść w tym kierunku. Ale jest jedna ważna dla mnie osoba, o której w moim kontekście w ogóle się nie pisze, a to bardzo niesprawiedliwe i wręcz wkurzające. To siostra mojej mamy, Ola Justa (pierwsza żona Zbigniewa Zamachowskiego – red.), znakomita aktorka. To, ile ona podsunęła mi książek, filmów - i do dzisiaj to robi, ile rozmów odbyliśmy w niedzielę przy obiadku, jest nie do przecenienia.
PAP Life: Powiedziałeś kiedyś, że twoim celem jest zostać jednym z najlepszych aktorów w Polsce. Wysoko sobie stawiasz poprzeczkę.
I.L.: Myślę, że na świecie. Co się będę ograniczał (śmiech). Mam takie marzenie, żeby spełniać się zawodowo, cały czas się rozwijać i może pewnego dnia odebrać złotą statuetkę w Los Angeles. Byłoby ekstra.
PAP Life: Podobno dziś aktor powinien wręcz obowiązkowo aktywnie prowadzić swoje media społecznościowe, bo to nie tylko pomaga mu zbudować swój wizerunek, ale też dostać ciekawe propozycje. A ty dość rzadko wrzucasz posty na Instagram. Dlaczego?
I.L.: Chyba nie mam takiego nawyku, żeby cały czas pamiętać o tym. Może to jest po prostu kwestia lenistwa? Jak mam wolną chwilę, wolę usiąść, poczytać książkę, obejrzeć film. Ale pewnie powinienem być bardziej aktywnym. Aczkolwiek te 20 tysięcy osób, które mnie śledzi, to i tak jest bardzo miłe. Swoją drogą wydaje mi się, że jest grupa młodych aktorów, którzy dużo grają, dostają nagrody, są znani, ale wcale nie są jakimiś wielkimi celebrytami. Mam wrażenie, że można się obronić tym, co się robi, a nie świecić cały czas twarzą w mediach społecznościowych. Wiem, że kiedy mam premierę, będę udzielał wywiadów, będą zdjęcia i wtedy coś trzeba wrzucić na Instagram. Potem wracamy do normalności, idę do piekarni i raz na 20 wizyt ktoś powie: „A ja pana znam. Pan grał w +Znachorze+. Mogę sobie zrobić z panem zdjęcie?”. Ale nie jest tak, że cały czas czuję na sobie wzrok. Chociaż generalnie jestem już rozpoznawalny, szczególnie w swoich rodzinnych stronach. Tam uważają mnie za lokalną gwiazdę.
PAP Life: Często bywasz w Tczewie?
I.L.: Kiedy tylko mogę, bo mam dużą rodzinę, trójkę rodzeństwa i masę bliskich kuzynów, nie mówiąc o ciotkach, babciach, wujkach. Na premierach zawsze przyjeżdża do mnie 15, 20 osób z rodziny, żeby mnie wspierać. Bardzo mnie to cieszy, chcę dbać o te relacje, bo kocham swoich bliskich. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/ag/
Ignacy Liss jest absolwentem Akademii Teatralnej w Warszawie (2022 r.). Ma już na koncie kilkanaście ról w filmach i serialach. W 2021 r. w serialu Netfliksa „Otwórz oczy” wcielił się w jedną z głównych ról. Od 2023 występuje w serialu komediowym „Teściowie” (Polsat). Największą popularność przyniosła mu rola hrabiego Leszka Czyńskiego w adaptacji „Znachora” (Netflix). Od 2022 jest w zespole Teatru Polskiego w Warszawie. Pochodzi z Tczewa. Ma 26 lat.